perform TU is an inspiration life art project, combining passions of performing and traveling. TU refers to HERE / NOW. TU is created in the moment of circumstances related to space / time / audience / participants / performer/s. Destination defines the path, on which movement / dance / sound / image performance happens.

perform TU jest projektem artystycznym i inspiracją życiem, łączącym pasje performowania i podróżowania. TU odnosi się do MIEJSCE / TERAZ. TU powstaje w momencie okoliczności w relacji do miejsca / czasu / odbiorcy / uczestników / performera/ów. Kierunek wyznacza drogę, na której dzieje się performance ruchu / tańca / dźwięku / obrazu.

PONADKOLEM / ABOVECIRCLE

destination: NORDKAPP

/ Poland / Strykow - Szczecin / Germany / Stralsund - Ziengst - Sassnitz / Sweden / Trolleborg - Malmo - Halmstad - Goteborg / Norway / Halden - Oslo - Lillehammer - Trondheim - Steinkjer - Mosjoen - Mo i Rana - Fauske - Narvik - Alta - Norkapp - Kirkenes / Finland / Inari - Rovaniemi - Helsinki / Poland / Gdynia - Strykow.




Czerwiec dwa tysiące jedenastego roku. Koniec prac artystycznych, sezonu, czasu prób i wystąpień publicznych. W tym okresie nowi ludzie, spotkania, nowe miejsca. Nowa sytuacja, która nosi ślady przeszłości życia TU sprzed dziesięciu lat.
Szereg emocji i doświadczeń osobistych, które wymagają ciszy i spokoju. Pojawia się nowa myśl.
Wyjeżdżam rowerem na Nordkapp - najdalej oddalony przylądek północny kontynentu europejskiego. Prawdopodobnie za około trzy tygodnie.
Rower wymaga nieco pracy, nowych i zapasowych części. Przede wszystkim dobry serwis. Dokupiłem tylne sakwy, a stare wrzuciłem na przednie koło. Wyciągam namiot, śpiwór i materac. Pakuje ubrania, kuchnie, jedzenie, aparat fotograficzny, kamerę video, podstawowa mapę Norwegii, środki higieniczne i apteczkę.
W trakcie przygotowań pojawia się myśl performancu w otoczeniu Skandynawii. Spotkanie z przypadkowym odbiorcą, w przypadkowym miejscu. Tu i Teraz staję się inspiracją do tworzenia ruchu, spektaklu, happeningu, performancu. Żywy akt tworzenia pojawia się w zaskoczeniu przypadkowych przechodniów. Perform TU.

Prolog

W lipcu dwudziestego drugiego wsiadam do pociągu w Kutnie, który jedzie do Szczecina. Ostatnie przygotowania i działania w Strykowie nie pozwalają czasowo dojechać rowerem na stację kolejową, więc dojeżdżam tam samochodem. Brak wagonu dla rowerów. Jadę z rowerzystami. Montujemy trzy rowery w toalecie wagonu, z bagażami. Dalej dosiada się kolejny. Staje w przejściu. Dwie noce spędzam w Szczecinie w domu rodzinnym Kasi, tancerki i choreograf. Znamy się ze wspólnej pracy w Operze w Szczecinie oraz szkoły w Rotterdamie. Biorę kolejny dzień na przygotowanie się do drogi. Kupuję dodatkowy polar, dania obiadowe, chleb. Mile spędzam czas w otoczeniu lasów i jezior oraz ciepłej atmosfery. W niedzielę wyruszam wznowionymi kursami wodolotów do Świnoujścia, skąd wsiadam na rower.
Kierunek Ziengst, czyli niemiecki kurort nadmorski odwiedzany przez tłumy plażowiczów. Tam odwiedziny Wielanda, perkusisty i kompozytora, które wiodą przez jego rodzinne miasto Stralsund, aż do Morza Bałtyckiego. Wspomnienia, rozmowy, piwo i spacery plażą. Sprawdzenie butli z gazem. Następnego dnia wieczorem myślę o powrocie na kierunek północny. Wyjeżdżam przed południem, skracając planowany postój. Dostaję list od Wielanda, zakończony słowami „Jam with You”.
Na drodze do Sassnitz spotykam wielu rowerzystów w podróży. Między innymi Szweda, który jedzie do Izraela. Siedzimy przy ogniu i wodzie. Widzę i słyszę jego doświadczenie podróżowania od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku. Dostaję radę na trójnóg ze szpilek namiotowych do gotowania na otwartym ogniu. Rano, budząc się w deszczu, nie spotykam już podróżnika. Odjeżdżam na prom do Szwecji. Po drodze naprawa dziurawej dętki i dalej zielonymi wzgórzami wyspy Rügen do portu w Sassnitz. Wodą dostaję się do półwyspu skandynawskiego, wysiadając w Trelleborg po kilku godzinnej podróży statkiem. Późnym popołudniem ruszam w kierunku północnym, zatrzymując się kilkadziesiąt kilometrów od miasta na farmie w Klörup. Pada.
Zasypiam na skandynawskiej ziemi. Czuję początek wyprawy i czekam kolejnego dnia. 
 
PHOTO Gallery
















Etap_1

Wczesnym rankiem czarno – granatowe chmury tylko straszą grubością i ciężarem. Przestaje padać. Do Malmö zostało może dwadzieścia kilometrów. Wjeżdżam do miasta około ósmej trzydzieści w piątek. Jeszcze śpi. Szwendam się na dwóch kółkach, rozpoznając teren. Poranne szwendanie to również przywilej janky'sów, którzy przysiadają się pod parasolami zamkniętego klubu. Jeden z nich pyta czy to jakiś wyścig na Nordkapp, jakby spotykał takich codziennie na pęczki. Wyścig szczurów. Kołuje dalej przez miasto, odkrywając port oraz most prowadzący do Kopenhagi – zamknięty dla ruchu rowerowego. Zasiadam tu i tam wewnętrznie motywując się do performancu. Nic z tego. Zakupy świeżego jedzenia i wyjazd z miasta, z którego żegnam napotkanego Antonio. Decyduję się jechać bez szczegółowej mapy Szwecji, pytając ludzi od miasta do miasta. Ruszam wzdłuż głównej drogi numer E sześć, prowadzącej do połowy siedemdziesiątego pierwszego stopnia równoleżnika północnego i dalej na wschód do granicy z Rosją. Zatrzymuję się na obóz w Hildesborg, pytając właściciela ziemi o pozwolenie na rozbicie namiotu. Ten wskazuje na las nad zatoką. Nie pada. Robię obiad i idę się wykąpać. Kiedy wchodzę do zimnej wody, uspokajam oddech, głęboko wdycham i wydycham powietrze. Gaśnie latarka – zasypiam.

Jadąc w kierunku Götteborga, odwiedzam miasta i wioski rybackie. Trasa wiedzie przez nadbrzeżne pola zielonej trawy, kłosy zbóż, lasy i czasami przecinające rzeki.

W kolejnych dniach umysł i ciało odnajdują wewnętrzną komunikację w nowych, codziennie innych, a tym samym jednostajnych warunkach. Nocleg, rozbijanie namiotu, przygotowanie posiłku, sen, składanie obozu, podróż rowerem, posiłek, podróż rowerem, szukanie drogi, nocleg – kierunek północ. Dziennie pokonuje dłuższe etapy, od dziewięćdziesięciu do ponad stu kilometrów.
W Helsingborg przełamuje lody i rozpoczynam Perform TU. Trwa festiwal portu z wieloma scenami, głównie muzyki, w całym mieście. Tłumy ludzi, ruch, pozamykane ulice dla pieszych. Staję na skrzyżowaniu ścieżek w centrum miasta. Zamykam oczy, czując otoczenie i wchodzę w komunikację. Ruch performatywny zaskakuje przypadkowego widza, który poszukuje określeń dla zastanego żywego obrazu. Zostają i odchodzą, niektórzy chowając wzrok daleko od tego, co dzieje się obok. Inni głęboko patrzą w oczy. Rozmawiam z osobami, które zostają do końca. Określają performance, odnosząc się do czasów Woodstock. Słowami przybliżam technikę improwizacji i kompozycji w czasie rzeczywistym oraz cały projekt. Kontakt dodaje motywacji i otuchy do dalszego podróżowania.
Z kolei w Halmstad niespodziewanie czeka scena w parkowej kawiarni. Trwa festiwal teatralny. Staję przed publicznością na drewnianej podłodze teatru dnia słonecznego. Około piętnastu osób popija kawkę w rodzinnej i przyjacielskiej atmosferze. Samotna kobieta mówi o wschodzie słońca. Wymieniamy później doświadczenia z obserwacji życia, reakcji i narodowości. Wskazuje kilka miejsc na podobny performance w Götteborgu i życzy powodzenia i wytrwałości w podróżnym projekcie.
Przecinam sinusoidalnie na trasie autostradę E sześć, jadąc raz po wschodniej, raz po zachodniej stronie kompasu na północ. Metaforyczne podążanie wzdłuż drogi życia.
Trzydzieści kilometrów przed Götteborgiem odbijam z drogi na zachód, poszukując jeziora i miejsca na obóz. Mapa wskazuje na pobliski zbiornik wodny. Mieszkańcy wskazują na drogę obok białego domu i dalej ścieżką leśną, jeden kilometr. Wjeżdżam rowerem w las i sprawdzam szlak, którym jazda rowerem jest niemożliwa z bagażem, czy bez. Rzeczywiście jest jezioro i piękne miejsce na obóz. Wracając, zastanawiam się nad sposobem przeniesienia bagażu i roweru. Trzy razy przemierzam pięćset metrową ścieżkę, pojedynczo z sakwami, namiotem i rowerem. Rozbijam namiot tuż nad wodą. Jest miejsce przy skale na ogień. Do jeziora schodzi skalisty brzeg, z którego z łatwością zanurzam się w przeźroczystej wodzie, w otoczeniu drzew i nieba.
Drugiego sierpnia wjeżdżam do Götteborga. Wita mnie słoneczna pogoda i ulice pełne turystów. Obserwuje spektakl cyrkowców teatralnych, w którym kobieta staje się żywym mięsem show. Doznaję przerażenia i lekkiej ohydy. Przenoszę się na pasaż w parkowym przejściu między dwoma molochami sklepowymi. Spędziłem około trzech godzin performując ruch na ścieżce dla pieszych, ograniczając się do kwadratowych kształtów, chodnikowych zasuw z brązu. Kilka osób obserwuje mnie przed dłuższy czas. Ciekawe, jak różne reakcje okazuje się wyzwalać improwizowany ruch performatywny oraz w jakich ilościach.
Za Götteborgiem krajobraz zmienia się w bardziej górzysty, droga przez lasy i pola. Niskie wzniesienia i krótkie podjazdy, na których zaczynam czuć lekką jazdę górską przed norweskimi szczytami. Jadę wyspami i półwyspami zachodniego wybrzeża Szwecji. Przecinam miasta Stenungsund i Munkedal, skąd wjeżdżam do Norwegii trasą numer dwadzieścia dwa, prosto do Halden – uroczo malowniczego i spokojnego miasteczka z portem i parkową antresolą.
W Szwecji posługiwałem się głównie darmowymi mapami regionalnymi, które szczegółowo prowadziły przez wybrzeże. W Norwegii wyjmuję mapę zakupioną jeszcze w Polsce i porównuje z ofertą informacji turystycznej w Halden. Okazuje się wystarczająco dokładna dla dalszej podróży. Omawiam z kobietą opcje wjechania na północ do miasta Trondheim. Prowadzi tam kilka dróg mniej lub bardziej na wschód, lub zachód. Aktualnie obieram kierunek Oslö, z którym dzieli dystans stu czterdziestu kilometrów.
Piątego sierpnia w piątek wjeżdżam w deszczu do zapłakanego Oslö, którego mieszkańcy wspominają wydarzenia ostatniej masakry. Ogrodzenia wyłożone kwiatami, szeregi ludzi przechodzących i wpatrujących się w ciche miejsce zbrodni. Wieczorem leje przez trzy godziny non stop. Czekam na informacje o ewentualnym noclegu ze światowej sieci społecznościowej. Ubrany i pozapinany przeciwdeszczowo kieruję się w końcu na Ekeberg - wzniesienie nad centrum miasta, gdzie wykupuję miejsce kempingowe na jedną noc za sto dziewięćdziesiąt pięć koron z prysznicem. Rzeczywiście jest piękny widok na centrum miasta w dzień i w nocy. Wieczorne spotkanie z sąsiadującymi motocyklistami z Niemiec oraz Marokańczykiem z polskimi relacjami osobistymi. Poczucie jednodniowego osiedlenia wywołuje większe zmęczenie ciała i wyjście myślami poza nawiasy roweru i namiotu.

Oslö. Stolica Norwegii. Miasto, w którym dostępne są wszelkie warunki natury do aktywnego życia, od lasów, przez jeziora i góry. Centrum tętni kosmopolitańskim ruchem mieszkańców i turystów, z wielu zakątków świata w obu przypadkach. Sobota świeciła słońcem, zachęcając do zwiedzania metropolii i performancu. Na głównej ulicy sklepów i restauracji stoi wielu muzyków, malarzy, mimów i innych szukających centa na bruku. Wtapiam się w dźwięki akordeonu i znajduje TU, gdzie przelewa się nurt ciekawskich wydarzeń dnia bieżącego. Przenoszę się na budynek Teatru Opery i Baletu, który oddany do użytku w roku dwa tysiące ósmym, kształtem oddaje lodową górę na brzegu zatoki. Imponująca architektura obiektu z długimi i szerokimi płaszczyznami, funkcjonalnym dachem oraz lokalizacją nad zatoką morską zaprasza do spędzania TU czasu. Odwiedzający wylegują się na dachu teatru w promieniach słońca. Wszyscy obecni stają się częścią kompozycji, nieświadomie uczestnicząc w przestrzennej kompilacji, którą rejestruję kamerą video. Na lunch skręcam trzy tortille z pomidorami i tuńczykiem siedząc na ławce w cmentarnym parku. Zwiedzam miasto rowerem, zaglądając do pałacu królewskiego i ogrodów, zatrzymując się na placach i przemierzając ulice centrum. Powrót do namiotu jeszcze przed zmierzchem. Koniecznie chciałem przepakować rzeczy w sakwach do grubych worków foliowych, które mają chronić przed wilgocią w trakcie deszczu. Jeżeli będzie tak padać, torby nie wytrzymają takiej ilości wody.

Niech pieśń świeża, dźwięczy znów i rośnie dając sercom bijącym radośnie dużą siłę i uczuć żar”. Z tekstowych listów Taty.

Niedziela okazuje się dobrym dniem na wyjazd ze stolicy, szczególnie wczesnym rankiem, ze względu na mniejszy ruch na głównych trasach. Poruszanie się rowerem z całym bagażem nie sprawia trudności i nie napawa strachem w zmorzonym ruchu ulicznym. Spoglądając w okna wystaw sklepowych, widzę objętość roweru, na którym jadę. Siedząc na siodełku, nie widać, patrząc przed siebie załadowanego luku dolnego. Wyjeżdżam 'czwórką', na zachód od drogi wiodącej E szóstki, w kierunku Lillehammer. W Brandbu jestem zmuszony odbić w prawo. Drogi szybkiego ruchu, pojawiające się od czasu do czasu, zabraniają jazdy rowerem. Przy akwenie Randsfjorden rozbijam obóz, aby rankiem ruszyć wzdłuż fjordu u podnóża gór, które niebawem przecinam lądem. Pierwsza górska jazda, czy też kolarska premia. Góry dają posmakować skalnych szczytów, szerokich wzgórz zasypanych niskimi drzewami, odbijających się w lustrach jezior lodowcowych. Tu natura dodaje wytchnienia w nieustannym pedałowaniu. Powiew północnego wiatru, lekki deszcz i niższa temperatura szybko wychładzają ciało na przystankach. Odwiedzam Lillehammer, olimpijskie miasteczko z zimy tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku. Zimowa stolica zaprasza na główny deptak, wśród kafejek, restauracji i sklepów. Olimpijskie wydarzenie pozostawiło zapach i ruch na drewnianych ścianach budynków. Podświadomość tworzy obrazy olimpijskiego miasta w białych okolicznościach natury. Świeci słońce i krąży czarna chmura, która z pewnością będzie szukać uwolnienia deszczu. Dobrze, że nie jest nam po drodze. Kilkanaście kilometrów za miastem wjeżdżam w las. Zbieranie drewna na ognisko, w tym samym czasie rozglądając się za grzybami, czy też malinami. Świeży podgrzybek doda leśnego smaku do obiadu.
Kolejnego dnia zmierzam do trasy dwadzieścia siedem, która przebiega wzdłuż Parku Narodowego Rondane od strony wschodniej. Miejsce znane turystom z górskich pieszych szlaków, głęboko w bogatej naturze ziemi, wody i słońca. Z roweru czuję piękno wnętrza Rondane, a fizycznie - zjazdy i podjazdy na kołyszącej zakrętami drodze.

W drodze przez park narodowy napotykam na niebywałe miejsce, które tworzy idealną scenografię dla Perform TU. To punkt widokowy Sohlbergplassen, zaprojektowany przez norweskiego architekta Carl – Viggo Hølmebakk. Betonowy pomost o falistych kształtach prowadzi wprost na krajobraz najwyższych szczytów Rondane. Spot nawiązuje do obrazu „Winter Night in the Mountains” / „Zimowa noc w górach” Haralda Sohlberga, który spędził samotnie czas wśród szczytów Rondane, szukając inspiracji do tworzenia na płótnie.

Nabieram wprawy w organizacji minimalnego życia, jakie wiodę na rowerze. Rzeczywistość w ograniczonej formie potrzeb i możliwości zostawia miejsce na wolne działanie, co w efekcie daje rzetelną obserwację siebie i otoczenia. Rutynowe działania każdego dnia uaktualniają się z każdym nowym miejscem, napotkanym człowiekiem i czasem podróży. Dni zaczynają płynąć rytmem, który pojawił się w ciele. Rytm nowej codzienności w niecodzienności. Wczoraj zamieszkałem na zboczu góry rzecznej doliny, dziś śpię w lesie nad rzeką, jutro przy starej kopalni kamienia albo na świeżo skoszonym polu. Norwegowie rzadziej podchodzą, pytając o cel podróży, w przeciwieństwie do Szwedów. Naród Wikingów trzyma się chłodno, do czasu bezpośredniego kontaktu, kiedy pytam o drogę, czy też gorącą wodę w termos. Domy, ogrody i pola zagrodzone niskimi płotkami wyznaczając własność prywatną. Górzyste tereny pozostawiają mało miejsca na pola uprawne.
Zdążam do Trondheim. Cała trasa jest sprawdzianem w terenach górskich. Tu przedzieram się między szczytami, przecinam parki krajobrazowe, raz jadę bardziej stroną zachodnią, raz wschodnią. Za Rondane mam długi zjazd w parku Sunndalsfjella i dalej przez wzgórza i pola, przez Oppdal, Storen, Melhus do trzeciego pod względem wielkości miasta Norwegii. Warunki terenu wymagają dużego wysiłku i zaangażowania energii w pedałowanie. Tu po trasie zaczynam odczuwać ból w prawym Achillesie.
W sobotę trzynastego sierpnia wjeżdżam do miasta Trondheim. Dotarcie tutaj to duży kęs wyprawy w tym momencie. Trudne chwile, zanim dotarłem do Oslö, często odwodziły od powodzenia wyprawy. Przejechałem wyżej na północ z 'zamkniętymi' oczami. Skupiłem się na jeździe, pokonywaniu dystansów i dobrym odpoczynku w ciszy natury.
W mieście zlot mustangów i festiwal muzyczny, na zakończenie lata. Dzisiejszy, jak i ostatnie trzy dni, są słonecznie pochmurne. Pada czasami nocą. Zmęczenie nie wyzwala ochoty do skrupulatnego zwiedzania miasta. Zamierzam nadal przeprawić się promem dalej na północ do Vanvikan, ostatni odpływa za cztery godziny. Naprawiam rower w serwisie, robię zakupy jedzeniowe. Przed wskoczeniem na prom staję u stóp posągu nad wybrzeżem. Władczy mężczyzna, z mieczem w prawym ręku i rycerskim ubraniu patrzy daleko w morze. Wykorzystuję miejsce na performance bez publiczności. Kieruję wzrok w tą samą stronę, czując powiew otwartego morza, które dalej będzie towarzyszyć, aż do przylądka północy. Dostrzegam, że coraz większe zmęczenie nie pozwala zebrać sił na publiczne wystąpienia. Każde z nich wymaga ogromnego skupienia i energii, aby poskładać wszystkie elementy otoczenia w kompozycję, komunikowaną z odbiorcą przez ruch. Pozwalam więc codzienności przypadków pisać scenariusz dla Perform TU.
Przeprawienie się na drugą stronę, które zabiera ledwie czterdzieści minut, daje uczucie pozostawienia głównego lądu na południu. Wieczorem i w nocy podziwiam światła miasta oraz krajobraz Trondheimsfjorden w świetle pełni księżyca. Wypatruję dnia przerwy, oddechu, bezruchu, żeby zregenerować ciało. Trzydzieści kilometrów od ostatniego miejsca pobytu, zjeżdżam z trasy do jeziora, tudzież zbiornika retencyjnego. Następny dzień ogłaszam dniem wolnym od jazdy rowerem.

Pogoda sprzyja rowerowemu serwisowi, który stał się konieczny dla dobrego ślizgu w dalszej trasie. Dokładnie czyszczę tarcze i łańcuch, reguluję hamulce. Rankiem zarzucam wędkę, pożyczoną z niezamieszkałej letniej chatki nieopodal. Nawet samo moczenie kija sprawia mi przyjemność, nie licząc na złowienie ryb z brzegu. Ognisko iskrzy nad wodą, gotuje się obiad, leżę, zasypiam i znowu się budzę. Popołudniem zaczyna mocno padać, zdążyłem poskładać obóz, zlać gorącą wodę w termos i wskoczyć do namiotu. Drugą połowę dnia relaksu spędzam pod schronieniem przygodowej wersji Hannaha.
Sprawdzają się wieczorne obawy co do wydostania się znad brzegu zbiornika retencyjnego, przy mocno padającym deszczu. Wąską ścieżką, którą zszedłem w dół płynie obecnie potok. Uprawiam ekwilibrystykę na wystających kamieniach, balansując raz sakwami, raz podpierając się na rowerze. Jestem na drodze i ruszam w kroplach deszczu w kierunku Steinjkjer. Przecinam E sześć i wjeżdżam na drogę numer siedemset sześćdziesiąt trzy, która wiedzie wzdłuż jeziora Snäsad. W środę poranek rozpoczyna się ulewnym deszczem. Jestem przemoczony i zmęczony jazdą w wodzie. Czekam na zmianę pogody. Mimo deszczu wychodzę zwiedzić okolicę, która okazuje się parkiem narodowym ze skalnymi rycinami sprzed pięciu tysięcy lat. Na spacerze czuję osłabienie i wracam na jedzenie. Deszcz słabnie. Słowo 'utknąłem' pobudza do przerwania oczekiwania. W czasie czterdziestu minut cały ekwipunek trzyma się roweru i jestem gotowy do drogi. Kilkadziesiąt kilometrów dalej wychodzi słońce, przebija się przez kłębiaste chmury i kroplami wody w powietrzu rysuje tłustą tęcze. Niebo się otworzyło.

Etap_2

Rozpoczynam piąty tydzień wyprawy. Dwadzieścia dziewięć dni podróży. Zbliżam się do koła podbiegunowego na wysokości sześćdziesięciu sześciu stopni i trzydziestu trzech minut, co dodaje emocji, jakby wspinanie się na kolejne szczyty północy. Przejeżdżam przez najdłuższy tunel na trasie do Nordkapp – osiem i pół kilometra, ze średnią prędkością dwadzieścia siedem kilometrów na godzinę. W następnym mieście czeka żywieniowa niespodzianka. Z baru dostaję sześć poprawnie skompletowanych kanapek z serem, szynką, jajkami i warzywami. Jednorazowe dopełnienie żywieniowe zwraca uwagę na konieczność urozmaicenia diety i wzbogacenia kalorycznie posiłków. Kolejnego dnia odwiedzam Mo i Rana, jedno z większych miast, które świeci pustkami na ulicach, w okolicznych barach i restauracjach, tym bardziej po sezonie. Na trasie wrażenie, jakby ruch w większości jechał na południe, ja pod prąd. Przecinam koło podbiegunowe na szerokości Parku Narodowego Svartisen, ze szczytami ogołoconymi niskimi trawami. Systematycznie wspinam się z każdym podjazdem i odpoczywam na lekkich zjazdach. Deszcz, deszcz. Po dwóch godzinach wspinania i wyglądania za linią północy, docieram do opustoszałej cywilizacyjnie otwartej przestrzeni parku, gdzie cisza i spokój przeszywają duszę. Padałem ze zmęczenia. W drodze wzywałem rzeki, góry, lasy, słońce, niebo, chmury i wiatr. W tak turystycznie łakomym miejscu jest oczywiście restauracja i sklep pamiątkowy. Zasiadam do ziemniaków z jajkami, obdarzony z kuchni dodatkowym olejem z oliwek i tabasco. Biwakuję kilka kilometrów dalej. W zasięgu wzroku nagie skały oblane purpurowo czerwonym światłem zachodzącego słońca.
Mimo deszczu zjazd z wysokości dziewięciuset metrów nad poziomem morza sprowadza w niższe partie gór. Wjeżdżam na drogę, którą w roku dwa tysiące ósmym, ze Szwecji jechałem ośmioosobową grupą na Lofoty. Stąd do promu w Bødo jest około stu kilometrów. Tym razem dojeżdżam do Fauske, wymieniam materac na nowy i wchodzę do biblioteki na darmowe łącze ze światem. Zostaję, dopóki nie przestanie padać. Rozmawiam o Polsce i Norwegii z pracującym tam Ovenem, który odwiedzał Szczecin rok temu. Dowiaduje się o migracji lemenków, nazwanych autorską onomatopeją 'świergotki', które setkami wędrują po Skandynawii, zatracając się tłumnie w morzu. Przestaje w końcu padać. Zostawiam odjazd na Bødo i ruszam w nieznanym kierunku dalej na północ. Śpię w pobliżu jeziora. Kąpiel.
Dzień po dniu, wyczekuję dni słonecznych, chcę poczuć suchość w butach, w których słychać wyciskaną wodę przy każdym naciśnięciu pedałów. Tymczasem niebo zachmurzone, a białe poduchy opadają pomiędzy skaliste góry. Wyobraźnia tworzy rysy szczytów i myślami przegania mleczną kurtynę.

Nic się nie dzieje za wcześnie i nic się nie dzieje za późno, wszystko się dzieje w swoim czasie, wszystko...! Wszystkie uczucia, spotkania, odejścia, powroty, czyny i zamiary – zawsze właściwą godzinę biją boże zegary”. Z tekstowych listów Taty.

Rankiem oczom ukazało się słońce. Zostałem do południa, wywieszając wszystko, co wymagało od-wodnej reanimacji. Altana domku letniskowego nad jeziorem była schronieniem poprzedniego wieczoru z lokalną gazetą w języku angielskim, z wieloma informacjami o regionie. Okolice Parku Narodowego Rago przyciągają geologów i pieszych wędrowców. Zamieszkiwały tu ludy demokratyczne, nieuznające własności ziem. Rozmarzyłem się nad podobnym miejscem, prostym schronieniem na uboczu cywilizacji.
W porannej zorzy odsłoniły się szczyty gór, odbijające się w lustrze jeziora u ich stóp. Przecinające rześkie powietrze promienie słoneczne stworzyły atmosferę zen. Nienaruszona natura wrastała swą obecnością coraz silniej w świadomość obserwatora. Nastało miejsce dla Perform TU. Odbiorcą była Ona – Natura.

Cieszyłem się na myśl o sprzyjającej pogodzie, choć ból głowy wrastał głębiej i głębiej. Jadę w kierunku Drag, odjeżdżając z głównej trasy w prawo. Tam wsiadam na prom do Kjøpsvik. Płynę między wyrastającymi z wody wzgórzami, które obejmuję wzrokiem przez szeroki, dwudziesto dziewięcio milimetrowy obiektyw Zenita. Za miastem chcę znaleźć jak najszybciej miejsce na nocleg. Wąska przestrzeń między górami, drogą, a wodą zmusza mnie do dalszej jazdy przez szereg tuneli. W drodze cierpliwość odpłaca się niebywałymi widokami i bajecznymi obrazami. Tak jest i teraz. Ląduje na jednym z wielu parkingów przydrożnych, razem z norweskim kamperowcami. Rozpalam ogień i zasiadam w jednej linii z zachodzącym w oddali słońcem.
Płomienie ogniska falują razem z powiewami wiatru. Trudne warunki do gotowania na wolnym ogniu. Garnek spada z trójnożnej podstawki, która nie trafiła na twardy grunt. Wylewa się 'zupa' cebulowo – czosnkowo – grochowo – pomidorowa, wypełniona kuskusem. Otwierają się drzwi kampera, z którego zbliża się kobieta z łososiem w warzywach i podpieczonymi bułeczkami z masłem. „Wydaje się, że masz trudności z ugotowaniem jedzenia, proszę to dla ciebie. Masz czym zjeść?”. Tak, mam. To pyszny starter przed codziennością żywienia. Na zmianę, raz dodawałem marchewkę, raz kukurydzę, mieszaną również z kaszą jęczmienną, która jest gotowa po pięciu minutach gotowania. Zostawiam otwarty namiot, aby widzieć krajobraz. Uzupełniam dziennik wyprawy o kolejny dzień doświadczeń.
W czwartek, dwudziestego piątego sierpnia wjeżdżam do Narvik. Miasta okrzykniętego najohydniejszym ze wszystkich norweskich aglomeracji. Rzeczywiście, czuje się, że miejsce jest zniszczone historią i dramaturgią wydarzeń. Z kamerą umieszczoną na kasku, która jechała tak przez większą część dnia, rejestrując fjordowski krajobraz w dniu świstaka, mijam narodowy szczyt Norwegów Stetind, który gołą skałą wznosi się na wysokość tysiąca czterystu metrów nad poziomem morza, nagrywam performance przed strzelistym monumentem WOLNOŚCI i POKOJU. Stożkowa bryła o wysokości około siedmiu metrów o lustrzanych bokach. W podstawie trójkąt równoboczny o ramieniu około trzech metrów. Została postawiona w centrum miasta dla pamięci odzyskania niepodległości i końca wojny. Patrzysz na odbicie w monumencie wolności. Zmysły rejestrują odbicie.

Tęsknię za słońcem, które z wolna wstaje za każdym nowym kwiatem, niech śpiew radości tajnych źródeł natchnienia dodaje, by jechać dalej w niewstrzymanym pędzie, w swojej młodzieńczej pogoni”. Z tekstowych listów Taty.

Narvik to ostatnie miasto północy włączone w kolejowe szlaki komunikacyjne Skandynawii. To znak, że wyżej cywilizacja rządzi się coraz bardziej warunkami i zasobami lokalnymi, choć nadal europejską drogą wlecze się transport samochodowy ciężki i lekki.
Długo wahałem się czy jechać dalej, czy też zatrzymać się na dzienny postój. Przeważa rozsądek i planowanie dalszej drogi. Do Nordkapp zostało około ośmiu – dziesięciu dni pedałowania, więc decyduję się rozbić obóz tuż za miastem i dać ciału pełne dwadzieścia cztery godziny przerwy. Przed południem opuszczam namiot i wracam stopem do Narvik. Rutynowo uzupełniam bloga w bibliotece i korzystam z prysznica na kempingu. Robię to bardziej z rozsądku niż rzeczywiście z poczucia brudu. Standardy czystości zmieniają się z upływem czasu. Pod stopami depczę ubrania w mydle, czyli pranie, które niestety nie będzie miało okazji wyschnąć. W tym samym momencie na kemping wjeżdża Polak podróżujący rowerem z Tromsø na Lofoty. Jest w drodze powrotnej. Proponuje wspólną jazdę, jako iż nasze szlaki pokrywają się na kolejne dwieście kilometrów. Okazuje się, że solowa jazda wyrabia nawyki i przypadkowe spotkania nie zawsze idą w parze. Ja planuje wczesny wyjazd po dniu wypoczynku, tymczasem Oskar wolałby odespać trudne i długie ostatnie dni jazdy. Spotkamy się ewentualnie w drodze. Wracam znów stopem do obozu. Nigdy nie miałem obaw, żeby zostawić ekwipunek bez opieki. Skandynawia to bezpieczny półwysep. Załapuje się na resztki słońca. Kiedy płomienie zabierają się gruntownie za chrust, a woda stoi gotowa do wrzenia zaczyna padać. Nic tu po mnie. Z nutką nadziei zbieram drzewo w plastikową torbę, ale to już dla kolejnych biwakowiczów.

Przede mną duże płomienie ogniska. Za plecami góry pokryte śniegiem. Po lewej stronie szumi woda przelewająca się przez rzeczne kamienie, a po prawej namiot. Siedzę pod brzozą. Nigdy więcej nie spotkałem Oskara na trasie. Odjechałem od Narvik siedemdziesiąt dwa kilometry. Dzień ciągłych i długich podjazdów. Od rana przeprawa przez 'wypoczęte' mięśnie. Ze względu na narastające zmęczenie postanawiam zmienić cykl jazdy. Planuję jechać nie dłużej niż do czwartej popołudniu. Kiedy około siódmej wieczorem odpoczywam w namiocie, wiem, że to dobry wybór. Więcej czasu na trawienie i odpoczynek po całym dniu wznoszenia i opadania.

Dla urozmaicenia podróżowania wybieram boczne, mniej ruchliwe szlaki. Odbijam głównej drogi na trasę osiemdziesiąt siedem, która poniekąd wiedzie w kanonie rzeki Malselva. Niestety niebo znów pokryły gęste chmury, z których siąpił deszcz. Dużej wody nie ma, jednak wilgotność wysoka. Droga przyjemna, łagodna, mniejsze natężenie ruchu, mniej napięcia. Czuję, że robi to ogromną różnice. Śpiewam. W pustkowiu krzyczę. Otoczenie dominującej natury wywołuje napływ przemyśleń, powrotu do wydarzeń przeszłych i wynikających z rzeczywistości wniosków. Płynę żółtym submarinem.

Porankiem skały wymykały się chmurom, ukazując nieco swej barwy i wielkości. Nieustępujący deszcz. Pod namiotem wszystko spakowane. Czekam, jak przejdzie wielka woda. Jest, wyskoczyłem z namiotu, wcześniej nakładając mokre buty na suche choć przez pierwsze sekundy skarpety. Zimna kurtka i deszczówka. Wszystko z melodią na ustach. Szybkie pakowanie na rower i jazda doliną w dół w kierunku E szóstki. Po trzydziestu kilometrach znowu odbijam z głównej na drogę numer osiemset sześćdziesiąt osiem. W trasie spotykam Litwinów, którzy sprawiają, że zbijam boki ze śmiechu. Z samochodu wysiada pasażer z GPS-em formatu A pięć w rękach, pytając o drogę na Stockholm. Czyżby intuicja zawiodła? W salwach śmiechu kieruję się na prom w Lyngseidet, który w trzydzieści pięć minut przeprawia mnie z powrotem na 'szósteczkę'. W ten sposób omijam natężony ruch i zyskuje czterdzieści kilometrów jazdy, którą miałbym do pokonania główną trasą wcinającą się w głąb lądu tak jak wodne języki fjordów.
Długi dzień, który rozpoczął się o ósmej pięćdziesiąt rano, zakończył się w miejscu z widokiem na góry i mocno zakręconą linią brzegową, którą spowiły barwy zachodzącego słońca. Pozostało czterysta dwadzieścia kilometrów do Nordkapp. Czuję, że myśli krystalizują się na celu wyprawy. Abym nie przegapił otaczającej natury. Aparat w dłoń, kamera na kask, oczy przed siebie, słońce w górę!

Jest wtorek, trzydziesty sierpnia, czterdziesty dzień wyprawy. Wstałem suchą nogą. Było wcześnie, bo około ósmej trzydzieści siedziałem na rowerze. Dzień pochmurny, chłodny i wietrzny. Droga wiła się zakrętami nad fjordowkim brzegiem. Tu i tam przebijało się słońce. Każde odbicie trasy w głąb lądu oznaczało wspinaczkę górską na wysokość od sześciuset do dziewięciuset metrów nad poziom morza. Pierwszy podjazd zajął około trzydziestu minut pedałowania wraz z całym pięćdziesięciokilogramowym ekwipunkiem. Postój przy zamkniętym po sezonie turystycznym Sami souvenir-owym sklepie. Arbuzowa piłka wcisnęła smak owocu w usta, dając się zmylić umysłowi. Zjazd pod wiatr to jak jazda po równym. Na pięćdziesiątym kilometrze dłuższa przerwa, kanapki z konserwą piknikową i avocado. Zatrzymałem się tuż przed kolejnym przekraczaniem lądu, który tym razem okazał się siedemdziesięciu-pięcio minutowym podjazdem o nachyleniu dziewięciu stopni. Kiedy zszedłem z roweru na szczycie przełęczy, śmiałem się i wirowałem, z kamerą na wyciągniecie ręki. Roztaczał się stąd piękny widok. Wiał silny wiatr. Wcisnąłem kaptur na głowę i jazda w dół. Niedaleko, gdyż pojawiły się krajobrazy, których szyk koniecznie pragnąłem uwiecznić na trzydziestu-pięciu milimetrowej klatce Zenita. W miejscu, w którym zaparkował kamper, dostrzegłem najlepsze miejsce na zdjęcie. Tu niespodzianka! Paulina czekała w środku otulona polarowymi kocami na swojego świeżo upieczonego męża Przemka, który schodził z gór z plecakiem pełnym średnioformatowego sprzętu fotograficznego. Śmiała się, że jak skończy się prowiant, będą jedli klisze z lodówki. Zaproszenie do środka na pyszna kawę z włoskiego czajniczka i ciasteczko. Rozkosz. Pogawędziliśmy o podróżowaniu po Skandynawii, tym bardziej że wracali z północnego przylądka, do którego zmierzałem. Na bogato wyposażyli podróżnika na dwóch kołach w ciasteczka, czekoladowe paluszki, suszone truskawki liofilizowane oraz niespotykaną na tej szerokości geograficznej polską, weselną kiełbasę. Radością natchniony na myśl o wieczornym posiłku, ruszyłem dalej pod wiatr. Na postój zjechałem do poziomu morza, zatrzymując się tuż przy moście, z widokiem na dolinę i kołyszące się wokół chmury. Zasypiałem jak rozbawione wydarzeniami dnia dziecko, ciągle przeżywając niebywałe spotkanie z rodakami.

Kiedy poprzedni dzień przynosi mnóstwo charyzmatycznych i energetyzujących wydarzeń, uważaj, aby następny nie okazał się kompletnym zawiedzeniem i poczuciem zagłady. Ten dzień również należy do wyprawy i taki był dzisiejszy. Z ogromną motywacją nastawiłem się, że przejadę Altę, ostatnią większą aglomeracje miejską na drodze ku północy. Droga ciągnęła się od samego rana wzdłuż długich altowskich fjordów. Deszcz omijał szlak samotnego podróżnika, od czasu do czasu przebijały się promienie słońca. Ten dzień zaliczam do smutnych, przygnębiających, monotonnych. Podważałem sens wyprawy. Czułem ogromne zmęczenie. Samotność. Pragnąłem więcej, niż mógł zaoferować dzień i sprawność fizyczna. Uciekła pełna tęcza, którą goniłem, aby ująć ją w obiektywie aparatu. Zatrzymałem się na obóz kilkadziesiąt kilometrów od Alty, tuż przed kolejnym wzniesieniem śródlądowym. Była to tego wieczoru jedyna opcja, choć równinę u brzegu wody zajęła już, znacznie przeważająca liczebnością, grupa uczniów, którzy odbywali tu swój coroczny biwak integracyjny. Dziesiątki dzieciaków, otwarte pole, niski poziom prywatności. Zmęczenie i tymczasowa utrata zdrowia psychicznego były teraz na miejscu. Zasnąłem szybko i głęboko.

Paskudna aura dnia poprzedniego ma swoje konsekwencje o poranku. Z wielką trudnością wygramoliłem się z namiotu, pierw dla porannej niecierpiącej zwłoki toalety, a około dziewiątej dwadzieścia po śniadaniu i spakowaniu wewnętrznym, dla wyruszenia w dalszą drogę. Podjazd i wjeżdżam do miasta Alta. Zrobiłem zakupy żywieniowe, jakbym wjeżdżał niebawem na bezludny teren północy. Taką przynajmniej miałem wyobraźnie o tej części lądu europejskiego. Nic bardziej omylnego. Cywilizacja depcze po piętach na każdej wysokości geograficznej. Niemniej kolejny podjazd za miastem wznosi na wysokość około czterystu metrów nad poziomem morza. Zacząłem obserwować zmieniającą się aurę natury, która zaczynała nabierać z każdym kolejnym kilometrem kolorów jesiennych. Wjechałem na równinę Stokkedalen, która ciągnęła się przez następne sto kilometrów i przypominała bezludny północny step. Zrobiło się zimno i wietrznie. Dominował beż, słoneczny brąz i brudna żółć. Dookoła stadnie wypasały się renifery, jeden z symboli północy i elementarna część tutejszego krajobrazu. Obóz rozbijam nad rzeką Repparfjordelva, w której decyduję zażyć kąpieli. O dziwo woda po pierwszym kontakcie przestaje być lodowata. Jest po prostu przyjemnie zimna.
Bezludne otoczenie i przenikająca cisza natury skłania mnie do zarządzenia ciszy w eterze. Do tej pory byłem w stałym kontakcie z Tatą, w którym obudził się niewątpliwie duch kolarstwa i przygody. Sprawiało nam to ogromna przyjemność. Dosłownie jechaliśmy wspólnie. Ja w rzeczywistości, on zakreślając kolejne etapy na mapie Skandynawii, uaktualniając telefonicznie ogólny stan zdrowia i samopoczucie syna oraz przebieg wydarzeń, trasę. Odezwę się jak dojadę do celu.

Cel w zasięgu ręki. O poranku zawitało słońce. Spakowałem suchy namiot. O ósmej dwadzieścia ruszyłem w kierunku wyspy Magerøya, na której położony jest przylądek Nordkapp. Droga mijała płynnie i przyjemnie. Kamera na kask. Renifery z klasą przechadzają się po drodze i wypasają na bezludnych stepach norweskich. Dojeżdżam do punktu, gdzie magiczna szóstka odbija na wschód. W kierunku północnym prowadzi teraz trasa E sześć/dziewięć. Tu zmienia się nieco krajobraz na skaliste, porośnięte mchem wzgórza. Droga ciągnie się wzdłuż krętej linii brzegowej Porsangerfjorden. Czuje się pustkowie, ciszę oraz wciągającą bliskość, a tym samym dal północy. Tajemnicza otchłań zatrzymują podróżnika w drodze. Pozwalam się napełniać niecodziennymi widokami i atmosferą, potęgowane poczuciem zbliżającego się spełnienia.
Dojeżdżam coraz bliżej do wyspy. Z mapy wynika, że są dwie drogi prowadzące na Fatimę (Magerøya). Planuję przeprawić się na drugą stronę promem z Kåfjord, które polubiłem ze względu na omijanie długich, odciętych od natury tuneli. Jest około godziny siedemnastej. Tuż przed zjazdem do portu napotykam Hiszpana. Pełen entuzjazmu pytam o prom. Nic nie wie na ten temat. Wskazuje na tunel, do którego zostało około dziesięciu kilometrów. Obserwuje przybysza, który wraca z Nordkapp. Porusza się typowym rowerem miejskim zwanym holenderką. Ubrany jak w dzień powszedni niczym 'wyprawa' na rynek po warzywa. Rozmawiam krótko, nadal licząc na dzisiejszy prom. Kiedy dojechałem do Kåfjord, okazało się, że promy nie kursują od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, kiedy oddano do użytku podwodny tunel – część największego projektu komunikacyjnego Finmark. Tunel opada do poziomu dwustu dwunastu metrów poniżej poziomu morza i ma długość prawie siedmiu kilometrów. To najgłębiej schodzący podwodny tunel na świecie. Oznacza to, że dziś spędzę noc w porcie. Spotkanie z przypadkowym pielgrzymem wbija mi klina w serce. Nie mogę wyobrazić sobie jak można przebyć taką drogę na tak skromnym wyposażeniu. Czy to siła wiary i wyobraźni?
Rozpytuję w okolicy o gorącą wodę w termos i możliwość naładowania baterii do kamery video. Otrzymuje zaproszenie do domu norweskiej pary, która spędza tu wakacje w domu sezonowym. Częstują kawą i słodkościami. Dowiaduję się zaskakujących faktów o przylądku Nordkapp. Ten skrawek ziemi jest w leasingu od lat sześćdziesiątych, generując ogromne zyski z napływających tu masowo turystów. Niebawem kończy się umowa leasingowa, na której mocy leasingobiorca ma prawo pierwokupu. Lokalny rząd traci ogromne wpływy do budżetu, więc trwa burza mózgów jak zaradzić w zbliżającej się sytuacji. Pytam również o technikę budowy tutejszych domów, które muszą wytrzymać warunki atmosferyczne północy, gwałtowne podmuchy wiatrów, niskie temperatury i silne opady śniegu. Budulec to głównie drewno i wełna mineralna, ale najważniejsza jest struktura ścian, która pozwala wiatru prześlizgiwać się po powierzchni ścian zewnętrznych. Wracam do namiotu i późno kończę rytuał codzienności, nie spodziewając się, że walka z własnymi siłami i naturą rozpocznie się jutro.

Prognoza pogody przekazana telefonicznie z Polski sprawdza się w stu procentach. Niebo bez pochmurnej skazy, w krystalicznym błękicie ukarze piękno wyspy. Idealna widoczność przy pełnym słońcu. Wyruszam jeszcze wcześniej niż w dniach poprzednich. Wjeżdżam w głęboki tunel, przed którym zainstalowano przenikający sygnał dźwiękowy dla odstraszenia zwierząt. W środku zimno i wilgotno. Długi i stromy zjazd w dół, a potem jeszcze dłuższy i trudniejszy podjazd. Światełko w tunelu oznacza koniec podwodnej odysei. Po drugiej stronie czeka bramka opłat, przez którą rowerzyści przejeżdżają na machnięcie ręki. Poruszam się południową częścią wyspy do głównego miasta portowego Honningsvåg. Kilka lat temu pogłębiono przystań, aby zwiększyć liczbę turystów docierających tu bardzo popularnymi rejsami Hurtigruten. Te w czasach zaprzeszłych służyły do zaopatrywania ludności mieszkającej na wyspach, dostarczania poczty
i transportu ludności lokalnej. Obecnie z wielkich kolosów wylewają się tłumnie spragnieni północy turyści. Zanim doświadczyłem tego przepychu konsumpcyjnego, dowiedziałem się o Hurtigruten od przypadkowo spotkanego Włocha. Ten mówił o rejsie jeszcze z czasów zaprzeszłych, kiedy za drobną opłatą zwiedzał wybrzeże Norwegii, sypiając na pokładzie statku. Pojawia się myśl o niezaplanowanym rejsie w kierunku wschodnim do Kirkenes.
Około południa ruszam do celu. Zwlekałem z dotarciem do szczytu północy. Z miasta wyjeżdżam późno. Kiedy opuszczam tereny zabudowane, odkrywam, co przygotowała Fatima dla swoich pielgrzymów. Nie łatwo oddaje się tym, którzy zdążają tu na mocy własnych sił fizycznych. Droga usłana jest długimi, krętymi i stromymi podjazdami, które dominują na zjazdami w około siedemdziesięciu procentach. Silny wiatr na zmianę dmucha w plecy i w twarz, wyciskając ostanie siły. To wyspa znaków zapytania i wykrzykników za każdym zakrętem. Magerøya wysłana jest pasmami ogołoconych z bujnej roślinności wzgórz od trzystu do czterystu metrów nad poziomem morza. Skaliste zbocza porastają byliny, na których komfortowo wypasają się stada reniferów. Między wzniesieniami jeziora o przenikliwie czystej i turkusowej wodzie. Przylądek północny zaczyna pojawiać się i znowu znika z pola widzenia, kiedy zbliżam się do celu. Jeszcze jeden, ostatni podjazd. Około godziny piętnastej trzydzieści przekraczam bramkę opłat, zostawiając sto pięćdziesiąt koron norweskich, w taryfie ulgowej zwanej rower.
Trzeci września. Czterdziesty czwarty dzień wyprawy. Licznik wskazuje trzy tysiące trzysta kilometrów. Docieram do celu. Nordkapp. North Cape. Przylądek Północy. Siedemdziesiąt jeden stopni, dziesięć minut i dwadzieścia jeden sekund. Miejsce odwiedzane przez wielu podróżników i pielgrzymów od setek lat. Nie mogę uwierzyć, że tu jestem. Nie ma euforii i wybuchów entuzjazmu. Jest spokój i wewnętrzna cisza. Duchowe wypełnienie i osobiste spełnienie. W tym momencie Nordkapp jest zdecydowanie opustoszały. To już po sezonie. Stawiam powoli kroki, podsuwając się coraz bliżej klifu, przy którym postawiono symbol północy GLOB. Odstawiam rower i patrzę dalej w kierunku, północnego horyzontu na Morzy Barentsa. Uświadamiam sobie, że przybycie tutaj bez tych czterdziestu czterech dni podróżowania byłoby pustką wypełnioną turystami i czekającymi na nich atrakcjami.
Kilkadziesiąt minut później dociera kolejny dwukołowy podróżnik z Francji. Yannik jedzie z Lofotów i jak się okazuje z rozmowy, jechaliśmy równolegle z Alty. Deptał mi po piętach. Wspólnie obeszliśmy przylądek, fotografując bezkresy północy oraz dokumentując zdobycie Nordkapp z rowerami przy globie. W tym momencie wylała się lawina turystów, których dostarczono tu autobusami ze statku rejsowego. Wchodzimy do ogromnego kompleksu turystycznego. W kilkupoziomowym budynku znajduje się restauracja, bar, sklep z suwenirami, apartament hotelowy, taras widokowy, muzeum tajskie oraz kino, gdzie wyświetlany jest film panoramiczny, prezentujący życie północy o różnych porach roku. Zostawiam atrakcje na kolejny dzień. Postanawiam znaleźć miejsce na obóz, nieco z dala od turystycznego zgiełku. Wracam się do drogi, którą wypatrzyłem wcześniej. To może kilkaset metrów stąd. Szlak prowadzi do bazy wojskowej. Napotkana tam przypadkowa kobieta z psem odradza mi przebywanie na terenie militarnym, również ze względu na silne wiatry. Robi się coraz później, więc nie zwracając uwagi na zalecenia, mijam budynki wojskowe i schodzę w dół bliżej klifu. Rozbijam namiot na środku bezkresów, skąd roztacza się widok na zachodzące na horyzoncie słońce, które jest tu ogromne i powolne. Po stronie wschodniej patrzę na profil nordkappowskiego klifu. Zasypiam, kołysany szalejącym wiatrem, z obawami o namiot i bezpieczeństwo.
Następnego dnia rankiem, jeszcze przed wschodem słońca obudziłem się, słysząc wstrząsający wiatr. Sugestie napotkanej kobiety, jak i osobiste obawy sprawdziły się. Siedząc w środku namiotu, miałem wrażenie, że siła natury jest w stanie zabrać wszystko i zdmuchnąć z klifu do morza. Ściany namiotu kładły się pod naciskiem żywiołu. Zacząłem się zastanawiać, jak poskładam namiot, w miejscu gdzie nie było żadnego schronienia. Zanim jednak zabrałem się do tego, wyszedłem na zewnątrz. Otaczające pustkowie, usytuowanie namiotu w środku kręgu, tworzonego przez północno - zachodni klif i horyzont opadającego do morza zbocza oraz widok na Nordkapp inspirowały do Perform TU. Wiało niemiłosiernie. Namiot składałem, rozkładając się szeroko nogami i rękoma na materiale. Jeszcze podejście pod górę z obładowanym rowerem i mogę wrócić na Nordkapp. Tam ponownie spotkałem Francuza, który, jak i ja zrezygnował z dłuższego pobytu na przylądku północnym. Powody miałem dwa. Pierwszy to komercyjność tego miejsca, drugi – szalejąca wichura. Obejrzałem dokładnie wnętrze kompleksu turystycznego, z proponowanym filmem krajobrazowym. Zawirowałem z kamerą wokół globu. Przed odjazdem zamieniłem przednią oponę z tylną, w której zaczęły pojawiać się szwy. To wynik poprzedniego zdobywania północy w pełnym słońcu, jak i czasowe zużycie materiału. Droga powrotna wydawała się nieco niebezpieczna, ze względu na nieustępującą wichurę. Przyczepność do drogi była w tym momencie bardzo ważna. Czujność również. Nagły, niespodziewany podmuch mógł położyć rower razem ze mną na deski. Jadę w pełni turystycznie, bardzo wolne, dosłownie żółwie tempo. Około siedmiu kilometrów dalej zatrzymuję się w miejscu, skąd odchodzi dziewięciokilometrowy, pieszy szlak na jeden z lądowych jęzorów Fatimy zwany Knivsjelodden. Możesz poczuć się rozczarowany, gdyż właśnie tam znajduje się geograficznie najdalej wysunięty na północ przylądek kontynentu europejskiego, wyprzedzający popularny Nordkapp o czterdzieści siedem sekund. Wąski cypel bez opłat, który pomieści może tuzin turystów. Tymczasem, kieruję się dalej w powrotną stronę. Zatrzymuję w każdym miejscu, które krajobrazem przyciąga fotograficzną uwagę. Z polecenia Pauliny i Przemka (polscy kamperowcy) odwiedzam najdalej wysuniętą na północ wioskę rybacką Skarsvåg, w poszukiwaniu małej restauracji słynącej z zupy rybnej. Niestety tego dnia zupy nie ma. Próbuję natomiast suszonej ryby, którą Norwegowie gromadzą przez lato, aby zimą stanowiła wartościowy przysmak w rodzaju przekąski rozbijanej młotkiem. Wioska liczy około dwudziestu domów z małym portem rybackim. Czas upływa, więc niedaleko od wioski zatrzymuję się na obozowanie. Wybieram miejsce z widokiem na Nordkapp, który nadal wyłania się i ginie za górzystymi zakrętami. Rozważam wskoczenie na prom, który odpływa około piętnastej kolejnego dnia, jak wynika z informacji Yannika. Tak, płynę pod rosyjską granicę.
Etap_3

Poranna pobudka i myśl o dzisiejszym opuszczeniu Fatimy promem do Kirkenes. Składam suchy namiot, którego nie rozłożę podczas najbliższej nocy. W południe wjeżdżam do Honninsgvåg, gdzie czekam na popołudniowy liniowiec na wschód. Miasto nie kusi do zwiedzania, poza tym czuje się napełniony wrażeniami turystycznymi. Zasiadam w informacji turystycznej, korzystając z internetu i rozmawiając z bardzo miłą Renate zza biurka. Gościnność turystyczna przenosi się na kawę przy zewnętrznym stoliku. Dosiadają się jeszcze inni pracownicy info. W rozmowie poznaję zwyczaje sezonu turystycznego, który zaczyna poszerzać się o ciemny okres zimowy. Renate organizuję tani bilet na prom, który kosztuje mnie siedemset pięćdziesiąt koron, ze względu na obowiązek rezerwacji kajuty. Będzie to luksusowa noc na bujającym łóżku i z prysznicem, a rankiem zasiądę do śniadania przy szwedzkim stole. Pełny wypas!
No więc, o godzinie piętnastej piętnaście, jako jedyny podróżnik rowerowy i niskobudżetowy wsiadam na prom Hurtigruten do Kirkenes – ostatnia przystań na wschodniej linii brzegowej Norwegii. Tuż pod samą granicą z Rosją. Zostawiam rower na poziomie doku samochodowego i udaję się do zarezerwowanej kajuty. Przede mną siedemnaście godzin nocnego rejsu po krańcach lądu europejskiego.
Większość czasu spędzam na zewnątrz, obserwując i fotografując otaczające krajobrazy, dopóki nie zapadnie zmrok. Norweskie klify przytuliły się do linii brzegowej. Po drodze zawijamy do mniejszych portów – Kjøllefjord, Mehamn, Berlevåg, Båtsfjord, Vardø, Vadsø, gdzie na ląd schodzą mieszkańcy północnych kresów i przybywający goście. Tuż na przystani grupa młodych rowerzystów pokazuje swoje triki na przystosowanych BMX-ach, których podziwiają wszyscy zebrani na prawej burcie promu.

Odpływamy. Robi się coraz ciemniej, nadchodzi noc. Z rozmów ze współpasażerami wynika, że istnieje duże prawdopodobieństwo zobaczenia dzisiejszej nocy świateł północy- aurora borealis. Duża grupa turystów wyczekuję na zewnątrz, mimo silnego wiatru, w oczekiwaniu na to niesamowite zjawisko natury, które w sumie zdarza się rzadko o tej porze roku. Najlepiej na ten pokaz świateł zjawić się w okolicach marca, kiedy noce są jeszcze długie, a temperatury niskie.
Na promie świadomość niesie, przez doświadczenia ostatnich tygodni i rozważania nad motywem podróżowania. Dwie sprawy koncentrują uwagę umysłu. Pierwsza to planowanie drogi, przejazdów i czasu podróżowania. Przygotowania do wyprawy trwały krótko, bo zaledwie trzy tygodnie. Kierunek zaplanowany na Nordkapp, przez całą Skandynawię, rozpoczynając w Trolleborg w zachodniej Szwecji. Cała reszta układa się w zależności od warunków natury i poczucia sprawności fizycznej ciała. Brak ograniczeń czasowych daje dużą swobodę wyboru tempa i czasu odpoczynku. Obserwowałem, że im bliżej byłem celu, tym szybciej chciałem tam dotrzeć, z myślą o dłuższym postoju na północy. Naturalnie, ciągły rytm pedałowania wbija cię głęboko w codzienność i wyzwala wyobraźnię o kolejnych przeżyciach. Średnio jechałem około dziesięciu – dwunastu dni z rzędu, pokonując od osiemdziesięciu do stu dwudziestu kilometrów dziennie, robiąc pomiędzy jeden dzień pełnego odpoczynku. Zaplanowane kilka dni przerwy na Nordkapp, szybko przekreślają warunki naturalne i brak dogodnego miejsca na dłuższe biwakowanie. Komfort podróżowania leży w elastycznym planowaniu. Podobnie jak w codzienności, inteligencja to łatwość przystosowania się do nowych okoliczności. Tym samym 'zdobycie' Nordkapp wypełnia założenia projektu w osiemdziesięciu procentach. Jak już pisałem, obecność w tym miejscu stanowiło wartość jedynie w obliczu przebytej drogi i włożonego wysiłku. Proces podróżowania odegrał znaczącą rolę w realizacji planu.

Teraz, niezaplanowany kierunek drogi, szczególnie po dotarciu do dotychczasowego punktu koncentracji, otwiera percepcję otoczenia. W obliczu teatru świateł, czuję kontynuacje doświadczeń północy. W nocy na niebie pojawiają się i znikają aurora berealis, tańcząc i wirując w wielobarwnych kompilacjach. Dziesiątki oczu wyczekują kolejnego ukazania się zjawiska, które o tej porze roku, pokazuje tylko namiastkę pełni swojej krasy. Opieram Zenita na burcie i otwieram manualnie przysłonę, licząc od trzech do pięciu. Wszystko widać.

Następnego dnia kubki smakowe ucztują podczas promowego śniadania. Jajka w różnych postaciach, śledzie i inne ryby również, do tego kilka rodzai musli, sałatek oraz gorące kiełbasko – parówki. Kiedy podszedłem do stołu po trzecim napełnieniu talerza, siedzący ze mną przy stole Niemcy, w końcu zaczynają odzywać się i wypytywać, kojarząc, że to pewnie ten podróżnik, który wsiadał na prom z rowerem. Widząc mój apetyt, proponują, abym został z nimi na obiad, na który będzie zaserwowany renifer w klasycznej formie. Na renifera jeszcze się skuszę, ale pewnie dalej, kiedy wjadę do Finlandii.
We wtorek szóstego września o godzinie dziesiątej piętnaście rano stawiam stopę i koła na lądzie. Robię zdjęcie z dziobem promu, który pływa pod nazwą NORDKAPP. Odpoczynek w dobrych warunkach i obfite jedzenie dają więcej sił, a przede wszystkim rześkości umysłu i ciała. Rezygnuję z pozyskania szczegółowych informacji o krainie, w którą niebawem wjadę. Na tym etapie podróży jest miejsce i czas, aby wybierać wydarzenia w zależności od zaistniałych przypadków. Wyjeżdżam z Kirkenes w kierunku granicy z Finlandią. Z jakiegoś powodu nie mogę się doczekać, kiedy wyjadę z kraju norweskiego. Trochę zmęczyła mnie ta monotonia cywilizacyjna, jaka toczy się od południa kraju, aż po jego północ z małymi zmianami regionalnymi. Liczyłem, że różnorodność Norwegii będzie bogatsza, oraz że będę miał więcej okazji doświadczać miejsc i mieszkańców związanych z kulturą poszczególnych regionów. Niestety, aby to zobaczyć, potrzebowałbym zjechać z głównej trasy E sześć i odbić w głąb lądu, bądź w kierunku fjordów. Stąd też, nastawiłem się na kierunek północny i dotarcie do przylądka północnego.

Droga powrotna to konsekwencje, jakie ponoszę ze względu na wjechanie tak wysoko na północ. Nie interesuje mnie w tym momencie opcja powrotu z lotniska na przykład w Alcie albo każdym innym środkiem transportu, który zabrałby mnie w mgnieniu oka na przykład do Helsinek, albo prosto do Polski. Trudno odebrać sobie przyjemność powolnego, frasobliwego, wręcz wakacyjnego zjazdu na południe wśród lasów krainy jezior. Powrót naturalny to przyjemność dla ciała i umysłu, które jeszcze przez kilka tygodni będą trawić i przyjmować doświadczenia z kierunku północ. Świadomość zdobycia celu, wjechania na Nordkapp, pokonania wszystkich kilometrów, dzień po dniu wykonując te same czynności, to ładunek, który rozgrzany, będzie promieniował i odkrywał kolejne spostrzeżenia i obserwacje z podróży.

Dziś chciałbym rozbić namiot po stronie fińskiej. W trasie spotykam rowerzystę z Niemiec, Stefana, który właśnie ruszył w podróż w kierunku Stockholmu. Opowiada o swoich samotnych podróżach między innymi przez pustynię Kalahari, którą pokonał rowerem w ciągu czterdziestu dni, odwiedzając rdzenne plemienia Tutsi. Wypytuję go o warunki w Afryce, ponieważ sam rozważałem wyjazd w te rejony czarnego kontynentu.
Około szesnastej, po przejechaniu punktu kontrolnego na granicy norwesko – fińskiej (pewnie ze względu na bliskość Rosji, znajduje się w tym miejscu przejście graniczne), wyciągam nogi w namiocie. Jest ciepło, więc z otwartego namiotu patrzę na zachodzące słońce i nowy krajobraz jesiennej pory roku. Jestem w Finlandii.
Północną część kraju, czyli Laplandię, zamieszkują rdzenni mieszkańcy, którzy nadal żyją z hodowli reniferów, połowu ryb i darów lasów. Mówią w języku zarówno fińskim, jak i rdzennym Suomi, który w latach siedemdziesiątych nabrał mocy prawnej. Droga jest pusta i wiedzie przez małe, nieliczne wioski. Sevettijärvi główna siedziba ludzi Suami w tym regionie. Kościół, szkoła, sklep i bar. Skrzydlata taksówka staruje i ląduje z pobliskiego jeziora. Spokój, jakiego nie zaznałem po zachodniej stronie Skandynawii. Natura pozbawiona napływów cywilizacji głębiej dociera do duszy. Tyle tu jezior, że nie do wszystkich jest dojście, więc znalezienie miejsca na obóz zabrało mi nieco kolejnych kilometrów. Po sześćdziesięciu kilometrach dostaję ekstra sił i gdyby nie burczący brzuch jechałbym dalej. Piękna pogoda – słońce i ciepło. Silny wiatr z południa przeciera mi twarz. Tempo jazdy spokojne – trzeba uważać na swobodnie biegające z wielką gracją renifery. Zanim zaczną uciekać, kiedy mnie dostrzegą, pierw przyglądają się, co zbliża się w ich kierunku z tak zawrotną prędkością. Potem unoszą łeb i kuper do góry i biegną, niczym skacząc z chmurki na chmurkę. Urocze.

Poranne odrodzenie sił. Zamiast musli z jogurtem i bananami – kanapki z szyna i serem. Odjazd po ósmej i toczę się wzdłuż bezdroży Laplandii. Uspokajająca monotonia krajobrazu, doświetlona czystym, bezchmurnym niebem. Niebawem znalazłem się na trasie E siedemdziesiąt pięć, gdzie ruch znacznie się zwiększył, choć nadal daleko mu do tego z E sześć. Nie było już jednak drogowych reniferów, mimo ostrzegających znaków. Miał być to dzień przerwy, postoju, jednak braki jedzeniowe zawiodły mnie do Inari – kulturalnego centrum Suomi, gdzie odwiedziłem muzeum Siida. Bogate wnętrze z wystawami fotografii ptaków, historii Laplandii na tle światowym politycznym, geograficznym i społecznym, multimedialny obraz życia Suomi podzielony wg dominujących nad życiem cywilizowanym, pór natury oraz wystawa kostiumów teatralnych. Na zewnątrz otwarte muzeum, gdzie osiemset metrowy szlak prowadzi obok mieszkalnych siedlisk Suomi, tymczasowych obozów 'kota' – stawianych w okresie wypasania reniferów w innych rejonach kraju, pomieszczeń magazynowych (żywność, narzędzia) oraz pułapek na zwierzęta zagrażające życiu reniferów, jak lisy, czy niedźwiedzie. Zwiedzanie całego muzeum kosztowało mnie dziesięć euro, włączając pocztówkę ze zdjęciem 'lassowania' reniferów zimą.

Dziś robię zapasy jedzeniowe, na pewnie już ostatni dzień postoju w Skandynawii. Wypatruję dobrego miejsca na dzienny biwak, z dala od drogi i jak najbardziej przy jeziorze. Późno, bo około dwudziestej pierwszej czasu fińskiego (+2 GMT), przebijając się przez pagórkowate i wyboiste drogi, docieram w idealne miejsce. Jest późno, więc trzy jajka lądują na patelni, co stanowi dzisiejszą obiadokolację. Uśpiony doświadczeniami całego dnia, zalegam w namiocie.
W polu widzenia, które obejmuje jezioro, lasy, wzgórza i ognisko, słońce naturalnie przemieszcza się swoim tempem ze wschodu na zachód. Wygodne miejsce do biwakowania przy strzelających iskrach i w otoczeniu głębi natury. Bingo!

Około godziny jedenastej rozpaliłem zebrane drzewca. Zacząłem strugać drewnianą łyżkę, gdyż własną zagubiłem dnia poprzedniego. Śniadanie jadłem widelcem i poszedłem z powrotem do namiotu. Czytałem przewodnik po Helsinkach, zastanawiając się, którym pociągiem wyruszyć w tym kierunku z Rovaniemi – rannym czy nocnym. Jeszcze trzysta dwadzieścia kilometrów przed pierwszą stacją kolejową, która znajduje się na kole podbiegunowym, decyduję się na zakończenie podróżowania rowerem. Około pięćdziesięciu dni pedałowania daje mi się we znaki. Poza tym istnieje duże prawdopodobieństwo, że ruch samochodowy od Rovaniemi w dół będzie znacznie wzmożony. Daruję sobie tę przyjemność.
W jeziorze zrobiłem lodówkę na ser i pół kilo mięsa. Dzień minął przy ogniu, jedzeniu, spaniu i patrzeniu w niebo. Punktem kulminacyjnym dnia było przygotowanie obfitego obiadu. Jak zrobić mięso na ruszcie? Nie mogłem uwierzyć, że tuż obok namiotu znalazłem metalowy pręt, który nadawał się idealnie do grilla. Do pieczeni z rusztu podałem kuskus i smażone warzywa. Skończyła się pierwsza butla z gazem. Podczas wyprawy większość ugotowałem na otwartym ogniu.

Sobota dziesiąty września. Pięćdziesiąty pierwszy dzień podróży. Pochmurny, chłodny poranek. Choć długo nie mogłem zasnąć poprzedniej nocy, obudziłem się o siódmej rano. Wyjazd okazał się dużo prostszy przez tamę i drogą w kierunku budynku elektrowni lub obsługi tamy. Na szczęście ogrodzenie z bramą i furtką miało wewnętrzny klucz, którym mogłem otworzyć wyjście. Czarna myśl o powrocie umknęła z momentem naciśnięcia klamki. Szybko dojechałem do Iralo, miasta rzeczywiście mało urokliwego jak podaje Lonely Planet, jednak praktycznie zaopatrzonego w supermarket. Finowie mają zdecydowanie większy wybór żywności, w szczególności mięs, niż Norwegowie. Czekając do toalety, podchodzi mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat z długą, siwą brodą. Mówię mu, że podoba mi się jego broda, a moja ma dwa miesiące. Na co on odpowiada, że jego rośnie już dwadzieścia lat. Uśmialiśmy się po pachy. Jadę dalej i mijam Saaviselkä – bramę do Parku Narodowego Urho Kekkonena. Nieco dalej robię przystanek w miejscu arktycznej sztuki rzeźbienia w drewnie. Po przeciwnej stronie pole kempingowe z kawą i ciastkiem z czekoladą. Gospodynie przygotowują zupę z łososia. Jedna z nich opowiada o swoich ostatnich znaleziskach złota w okolicznych rzekach. Droga, którą jadę, zwana jest Drogą Złota. Dalej w Tankavaara znajduje się muzeum złota, które omijam. Wystarczą mi złote zęby i zapach złota wzdłuż drogi. Następne trzydzieści kilometrów i odwiedzam galerię ręcznej sztuki arktycznej, głównie opartej na rzeczach użytecznych i ozdobnych ze skóry reniferów, fok i krów, rogów, kopyt, drewna i kamieni. Galerie prowadzi szamanka, co wynika z jej opisu dwóch dominujących w pomieszczeniu symboli – mądrej kobiety i mężczyzny. Tuż za wioską, wyjeżdżający z bocznej drogi kamper z hippisami w środku, wskazuje miejsce dzisiejszego noclegu. Zachodzące słońce rozpala uśmiech i radość na tle szerokiej równiny traw i mokradeł. Zmykam do namiotu przed nadchodzącym deszczem. Pogoda szybko się zmieniła, niebo zakryły chmury. Gotowanie dokończyłem w środku. Dzień wielu miłych spotkań, rozmów i cennych informacji.

Niedziela. Trudny dzień, w którym po raz pierwszy padałem ze zmęczenia. Dosłownie. Od rana jeszcze dobrze. Pierwszy przystanek toaletowy po piętnastu kilometrach. Po czterdziestym kilometrze zatrzymałem się w cafe, żeby odpocząć w ciepłym. Zapytałem czy mogę chwilę posiedzieć, gdyż nie chciało mi się ani jeść, ani pić. Usiadłem przy stole i monotonnie oglądałem fiński przewodnik turystyczny, zatrzymując uwagę na pierwszej pomocy. Musiałem źle wyglądać, gdyż podeszła do mnie kobieta zza baru, pytając czy wszystko w porządku. Dała mi herbaty.
Dosłownie dziesięć kilometrów dalej kolejny brak sił – zatrzymałem się na jedzenie. Dzień był chłodny i pochmurny. Zanosiło się na deszcz. Około piętnastej zaczął boleć mnie żołądek. Zatrzymałem się na przystanku i lekko kimnąłem, leżąc po długości ławki. Cały dzień walki ze zmęczeniem. Nie chciało mi się pedałować. Zmuszałem się do dalszej jazdy. Śpię dziesięć kilometrów przed Sodankylä.

Poniedziałek. Robi się ciemno. Pada deszcz jak przez prawie cały dzień. Jestem sześćdziesiąt kilometrów od Rovaniemi. Zmęczenie nie pozwala skupić się na jeździe. Zakupy w Sodankylä i netowa informacja turystyczna. Jazda na kilometry. Oby bliżej do Rovaniemi. W drodze problemy z powietrzem w przednim kole. Woda wchodzi między dętkę a oponę i szybciej uchodzi powietrze. Zmiana dętki trochę pomogła, jak i deszcz, który przestał padać. Zrobiłem dłuższą przerwę w drewnianym schronieniu przy drodze, które składało się z trzech małych pomieszczeń. Zjadłem gorący posiłek – pure ziemniaczane z serem. Herbata i kanapki. Opuszczam nadrzeczny domek, który stanowił opcję noclegu i piętnaście kilometrów dalej rozbijam namiot w lesie. Niestety jak się okazuje obok hodowli psów, które właśnie zaczęły ujadać, gdyż zwęszyły nowego.
Wtorek. Cywilizacja. Lapońska restauracja. Nie mogę odmówić sobie renifera, przed wyjazdem na południe. To danie główne zostawiłem na koniec podróży. Oszczędności tu nie będzie. Zupa z łososia i danie z renifera.
Dzień upłynął w deszczu i w mocno pochmurnej, szarej, jesiennej aurze, która nie podnosiła na duchu zmęczonego ciała. Rano wydobywając się z lasu, spotkałem właścicieli psów. Wyszli z psami na trening saniowy, trzymając je na uwięzi w pasie biodrowym. Podobno dostały coś na uspokojenie poprzedniej nocy. Dalsza jazda rowerem i przystanek w wiosce Świętego Mikołaja Napapiiri, która leży dokładnie na kole podbiegunowym. Mocno skomercjalizowane miejsce, pełne souvenirów i restauracji. Mikołaj przyjmował za czterdzieści minut, więc miałem czas wysłać oryginalne kartki do Bartosza i Aleksandra. Zdjęcie z Mikołajem, kiedy wreszcie się do niego dostałem, robi Elf i tylko Elf, po czym kosztuje cztery euro w opcji minimalnej. Mikołaj wydał się zmęczony ilością gości, nie chciał się przytulić na misia, a jego uścisk dłoni wydał się nieco odpychający. Pożegnał mnie za to po polsku 'Do widzenia'.

Dojechałem do Rovaniemi i od razu na wjeździe odwiedziłem świetne 'exhibitarium', jakby można nazwać ten budynek. Szklana budowla zwana Arktikum, tunelem kończy się u brzegu rzeki. Na dwóch poziomach szereg wystaw. Po lewej od wejścia, wystawa arktyczna, po prawej, życie i natura Laplandii, z wieloma informacjami z okresu II wojny światowej, która odegrała dużą rolę w życiu Finów.
Na stacji kolejowej zakupiłem bilet kolejowy na podróż do Helsinek na jutro rano. Nadal rozważałem dzisiejszy wyjazd. Zdecydowałem się jednak na prysznic na polu namiotowym i obiad, który właśnie podano. Przystawka to zupa z renifera, jako przywitanie z kuchni. Kwaśna i chuda. Natomiast zupa łososiowa, słodka, ze spienionym białkiem na wierzchu i rozmarynem. Łosoś w zupie miękki, pokrojony w kostki. I jest danie główne. No tak... porcja jak dla wróbla, rachunek jak dla turysty. Mięso renifera kruche, posiekane w paski, podane na pure, z ogórkiem i borówka na boku. W smaku przypominało coś pomiędzy wątróbką a żołądkiem. Pojadłem kuchni tradycyjnej. Odjechałem na tradycyjny kemping, który okazał się poza budżetem, więc biwakowałem przy brzegu rzeki w mieście. Ustawione budzenie w telefonie na piątą rano. Pociąg odjeżdża o szóstej trzydzieści pięć.

Poranek suchy, nawet rosy nie było. Rower spakowany, większość rzeczy w torbach. Został namiot i torba podręczna. Podróżowanie pociągiem w Finlandii to przyjemność. Wysoki standard wagonów, punktualność, miejsce na rower oraz komfortowa przesiadka na autobus między Oulu a Vihanti. Finlandia ciągnie się lasami jak długa i szeroka. Na peronach stoją kolejki wagonów z drewnianymi balami. Architektura miast kwadratowa, betonowa, klasyczna z elementem socjalizmu. Między dużymi miastami kraina drewnianych, portretowych domków, obok których zazwyczaj stoją jeszcze dwie komórki, jakby pozostałości z tradycji Suomi. Finowie wydają się na prostych jak świerki ludzi, co wydaje mi się ze sposobu ich poruszania, ubioru, gestów i reakcji. Panuje ogólna swoboda przestrzeni. Wypatrując końca podróży, miałem okazje porozmawiać z kilkoma Finami. Ktoś powiedział, że jest to naród gipsy, który przywędrował tu z Indii. Ciekawe. Pociąg odstawił mnie w centrum Helsinek punktualnie o szesnastej pięćdziesiąt dwie. Kierunek informacja turystyczna, gdzie wpada w rękę program centrum tańca Zodiak. O dziewiętnastej odbywał się tam spektakl, więc udałem się prosto do starej fabryki kabli, w której funkcjonuje obecnie przestrzeń kulturalna. Ciekawa okolica pofabryczna zaaranżowana społecznie. Po spektaklu pytam jednego z widzów o park, gdzie mógłbym zanocować. Velo, jak miał na imię, zaprasza mnie do siebie, wskazując na niezbyt sprzyjającą pogodę. Rzeczywiście, mieszkanie Velo w pięknej okolicy kamienic okazało się sprzyjającym miejscem. Okazało się, że jest choreografem i performerem, pracując w Finlandii i Belgii. Przy obiedzie rozmawialiśmy o tańcu, podróży i życiu tu i tam. Biorę gorący prysznic i kładę się spać na matach. Jutro południe w Helsinkach, a potem prom do Polski. Opuszczam Skandynawię.

W czwartkowy poranek jajecznica po fińsku i razem z nowym znajomym wyjechałem do miasta. Do centrum kieruję się wzdłuż wybrzeża, wyposażonego w gastronomię i przystanie dla setek łodzi. Dalej port dużych liniowców. Na horyzoncie widać wyspy w archipelagu Zatoki Fińskiej. Pokonuję całą linię brzegową, która okazuję się zabytkową częścią miasta, poszukując przy okazji promu do Gdyni. Okazało się, że te odpływają z nowego portu, oddalonego o około pięć kilometrów od centrum. Szwendam się nieco jeszcze po mieście. Podoba mi się. Dobre miejsce do życia. Rozmyślam również o tym jaki ślad zostawi ta samotna wyprawa. Dotarłem do celu, który jeszcze jakiś czas temu wydawał się tak odległy. Patrząc na mapę, jestem na wysokości Oslo, czyli w tym samym miejscu co około miesiąca temu, tylko że bardziej na wschód.
Skanuję bujnie architektoniczne i żywe centrum miasta z siodełka rowerowego. Odwiedzam Muzeum Sztuki współczesnej Kiasma z wystawą o tematyce afrykańskiej. Zaczynam jechać w kierunku portu, nie znając dokładnie drogi. Dwadzieścia kilometrów to przeprawa na druga stronę miasta. Kupuję bilet na prom i staję w kolejce do bramki. Obok grupa motocyklistów wracających z Petersburga. Odbiera nas pilot prowadzący do jednego z wielu zacumowanych tu promów. W korowodzie motorów zjeżdżam z lądu skandynawskiego i lokuje się na statku. Na dziobie statku spotykam Juho, który był tancerzem, a obecnie uczy tańca głuchoniemych jako jeden z nich. 'Rozmawiamy' długi wieczór w języku pisanym. Uczę się trochę migowego po fińsku. Później odkrywam saunę, która koi mięśnie i relaksuje. Brakuje tylko maty i śpiwora, które zostały w zamkniętym już doku. W nocy zmarzłem. Czekałem na rozgrzewającą się saunę. Spotykam ponownie Juho, na wschodniej burcie. Kontynuujemy rozmowę i kąpiemy się w falach odbijającego się słońca. Zanim dopłynęliśmy do Gdyni, udało się jeszcze skorzystać z sauny. Juho zszedł ze mną, żeby zobaczyć rower. Pożegnanie i zjeżdżam na polski ląd w kierunku Gdańska. Czeka na mnie kuzyn, u którego nocuję i następnego dnia wsiadam do pociągu do Kutna.

Sobota. Siedemnasty września. Przed odjazdem pociągu kąpię się w zimnym Bałtyku. Przemek pomaga włożyć rower do wagonu. Wracam z północy po pięćdziesięciu ośmiu dniach podróży, samotności oraz doświadczeń rzeczywistości, metafizyczności i emocjonalności. Piękna podróż inspirująca do kolejnych wypraw w głąb lądu ponad kołem.
W imię Ziemi, Ognia, Wiatru i Wody. Gratuluję i dziękuje za wspólną drogę.


Epilog

Jest dwudziesty pierwszy maja, dwa tysiące dwunastego roku. Prawie rok od wyprawy. Kończę pisać dokumentację. Podróż na Nordkapp stała się inspiracją do tworzenia i życia. Doświadczałem momentów, które w uczuciu przypominały te z drogi. Pisząc ten tekst, wyobrażałem sobie każde z opisywanych miejsc, czytając kartka po kartce strony z dziennika wyprawy oraz śledząc palcem drogę na mapie.